Odwiedzin: 2835299 
 
Meteo











































  ?ar 2010  
  Listopadowy wyjazd pilotów Aeroklubu Poznańskiego na ?ar 2010

Droga na ?ar

Z inicjatywy kilku spragnionych górskiego latania i zgodnie z dalszymi planami ekipa z Aeroklubu Poznańskiego w czwartek 11 listopada wyruszyła na południe w poszukiwaniu przygód na beskidzkiej fali. Z planowanej ekipy 8 osób ostatecznie pojechało nas 7. Z jednej strony dobrze z drugiej gorzej. Wyjechaliśmy z sennego lotniska w Kobylnicy wcześnie rano dzięki czemu byliśmy na szybowisku o 13tej. Pogoda generalnie brzydka z gwałtownym wiatrem i brudnym niebem, w okolicy Wrocławia zaczyna nam pokazywać „okna falowe” od nieodległych Karkonoszy. W końcówce podróży, kierując się poprzez deszcze na jedyną plamę Słońca nareszcie wyrastają nam Beskidy. Na drodze z Kęt naszym oczom ukazało się słoneczne okno błękitu w którym widać było mikroskopijne „krzyżyki” wiszących wysoko na fali szybowców. Co chwilę na tle drzew przemykał startujący zespół. Po zajechaniu na kwadrat usłyszeliśmy jak w radiu piloci zgłaszali wysokości rzędu 3600-4500m. Chwilę nam zajęło zanim ochłonęliśmy po podróży i przywitaliśmy się z pilotami z całej Polski. Dawno nie widziałem tylu znajomych twarzy! Wśród nich były osobistości polskiego szybownictwa w tym tegoroczni mistrzowie świata jak Sebastian Kawa czy Zbigniew Nieradka, ale też młode wilczki kadry juniorów - Łukasz Grabowski, Kuba Puławski czy Judytka Czyż i inni. O ile ja się spodziewałem takiego „kotła” na starcie to dla osób które były pierwszy raz, ilość sprzętu, operacji lotniczych i ogólny ruch na tym ciasnym bądź co bądź lotnisku , musiało wprawiać w zdumienie. Stwierdziliśmy że nie rozkładamy szybowca jako że Artur - kierownik lotów stwierdził że nawet ze wsadzeniem wózka do hangaru może być problem. Obydwa hangary zapełnione były szybowcami z całej Polski. W kolejce do szybowców czekało przed nami wielu spragnionych latania. Mimo wszystko udało się wykonać pierwsze loty naszym instruktorom. Po lotach i długim hangarowaniu wreszcie udaliśmy się do internatu. Chwila na rozlokowanie i kolacja a po niej spotykamy się w kawiarence by rozplanować jutrzejszy dzień. Ogólne założenie jak najsprawniej wypuścić chłopaków z licencjami by zaczęli latać samodzielnie zwalniając szybowiec młodszym. Dziewczyny jako że są uczniami-pilotami mają „kolejność 2” tak jak wcześniej ustalaliśmy.

Na grzbiecie czorta...

Kolejnego dnia zgodnie z planem pojawiliśmy się na starcie by zmontować naszego Puchacza. Pogoda nie wygląda najlepiej. Zaczyna padać deszcz mimo wszystko decydujemy się składać szybowiec. Oczywiście wychodzą drobne niedociągnięcia organizacyjne – brak klucza montażowego (mea culpa), ale złote rączki Piotra ściągają skrzydła Puchacza na miejsce. Przy montażu usterzenia zauważam nieprawidłową prace trymera. Pęknięte cięgno. No i zaczęło się. Znosimy usterzenie do hangaru, a ja idę do zakładu remontowego ”Biskupa” by zarobić nowe cięgno. Pan Biskup, mimo obciążenia zakładu zobowiązaniami wobec zagranicznych klientów, wyciąga do nas pomocną dłoń i oddelegowuje pracownika do zarobienia nowego cięgła. Jest długi weekend i brakuje mechanika w Szkole, na szczęście jest na starcie Darek Deptuła - Szef Techniczny z mego klubu. Pomaga nam założyć cięgło ale w międzyczasie okazuje się coś gorszego. Dźwigar rurowy usterzenia obraca się w swoim łożu. Kolejna wycieczka do zakładu i już wiem że nasz Puchacz jest uziemiony... Telefon do Szefa Techniki Aeroklubu Poznańskiego i okazuje się że zostawiamy szybowiec u „Biskupa” na remont. Będzie potrzebne prucie usterzenia, a my jesteśmy bez szybowca. ?le się zaczyna nasz wyjazd... Na szczęście dyrektor GSS widząc nasz mały dramat zaoferował nam na cały dzień nowiuśki, pięknie ubarwiony Pw-6U o nazwie własnej „KINGO”(...f the bongo... M.Wieczorek :-) ). Mało kto może na nim tu latać, a który z Piotrem mamy wylaszowany na Bezmiechowej. Wiatr hula żwawo więc korzystamy z szybowca. Startuje Piotr z Mariuszem i Zbyszek na Puchaczu Szkoły, którego też udaje nam się dostać, a ja idę na śniadanie po bardzo aktywnym poranku. Śniadanie okazało się 2godzinna drzemką... Schodzę głodny na dół i co widzę? Naszą ekipę w komplecie na dole. Po krótkim wywiadzie okazuje się że w powietrzu jest strasznie turbulentnie i warunki są trudne jeśli wziąć pod uwagę że mamy uczyć żagla ludzi, którzy pierwszy raz widzą góry z pokładu szybowca. Wsiadam by sam sprawdzić, ostrzegam przed starem o możliwych trudnych sytuacjach, ogólnej turbulencji i startujemy z Grzesiem na Magurkę. Hol w dość silnej turbulencji wypadł w wykonaniu Grzesia bez zastrzeżeń co mnie pociesza. Wychodzimy na zbocze i po wyczepieniu przejmuje stery by nawiązać kontakt z żaglem. Pierwsze minuty upływają mi na zrozumieniu „o co tu w ogóle chodzi”, pierwsza na myśl ciśnie się „teoria chaosu”. Na szczęście wysokość wzrasta nam bezpiecznie i mamy grubo więcej niż wymagany margines by podkulić ogon na ?ar. Instynktownie krążę w mocnych porywach noszeń rotorowych a w międzyczasie sprawdzam zbocze. Okazuje się że żagla w ogóle nie ma - wiatr wieje praktycznie wzdłuż zbocza a my utrzymujemy się tylko dzięki agresywnym prądom rotorowym które urywają się ze wcześniejszego pasma Szyndzielni i przewijają się co rusz przez nasze zbocze. Potworna walka. Rzuca nami jak w pralce. Czasami na ułamek sekundy brakuje sterów, a duszenia chcą nas docisnąć do najeżonego zbocza. Na szczęście starcza mi rozsądku by wiedzieć kiedy „esować”, kiedy krążyć a kiedy po prostu uciekać w dolinę... Po dłuższym czasie zauważamy pewną zależność, udaje się sklasyfikować jakie rdzenie rotorów i z jakiej wysokości są do wzięcia. Pw-6tka też oddaje nam pięknie zasługi. Jej „jantarowa” zwrotność, zwartość i pewność konstrukcji drwi sobie z rotorowego czorta, dzięki sporemu obciążeniu i dobrej biegunowej zawsze mamy zapas prędkości a gdy trzeba to owijamy się z dużym przechyłem i przeciążeniem wokół ciasnego strumienia wznoszącej części, dryfującego rotoru. Eehh żeby mieć taki szybowiec w klubie! Niestety mój uczeń rozchorowuje się od ogólnego roztrzepania atmosfery i ewakuujemy się na lotnisko. Niestety procedury lądowania prawie jak na lotniskowcu. Lotnisko jest ciasne a ruch spory więc do lądowania kolejka i wyczekiwanie. Dodatkowo turbulencja jeszcze gorsza. Po lądowaniu wymiana pilota na świeżego – tym razem Mariusz. Jedziemy znowu na grzbiety wierzgających rotorowych czortów. Udaje nam się jeszcze powisieć kilkadziesiąt minut, przy czym wiatr powoli słabnie, a z nim i rotory, co przy braku żagla skłania nas do odwrotu. Lądujemy. W powietrzu jest jeszcze Zbychu z Beatą i skaczą po grzbietach rotorów nad samym ?arem. Jestem „zorany”. Niby nic nie robiłem, a nogi i prawa ręka a szczególnie nadgarstek spracowane i bolące...efekt walki w rotorach. Ogólnie jesteśmy lekko niepocieszeni. Warunki nie nadawały się do nauki, uczniowie nie polatali, piloci mieli nieduży udział w sterowaniu a instruktorzy z trudnością utrzymywali lot. Pakujemy z całą rzeszą innych lotników sprzęt i zmierzamy na spoczynek. Wieczorem spotykamy się w kawiarence na wykładzie Sebastiana Kawy o lataniu górskim. Strzepujemy z siebie trudy dnia i rozchodzimy się lulu.

Tora tora, czyli dosiadając mleczną falę

Wstaję i zerkam na sine niebo. Jest mokro i ciepło, a górą silnie wieje. Dziś zgodnie z ustaleniami pojawiam się 5:55 przed hangarem. Mam do zajęcia Pw-6U i Puchacza. O dziwo jestem 7my! na miejscu. Na szczęście wszyscy stoją w oczekiwaniu na jednostery. Ot normalne realia aeroklubu - zajmujesz, czekasz, walczysz i jeszcze płacisz. Ciekawe czy wszyscy młodzi w Poznaniu zrozumieją mą aluzję... W końcu pod hangarem zbiera się masa krytyczna, która wyzwolona przybyciem dyrektora dzierżącego pęk kluczy, wykonuje sprawnie pracę wyhangarowania szybowców, samolotów i przygotowania kwadratu. Dla mnie „mission accomplished” - mamy co chcieliśmy, a „nasz zaklepany” Puchacz stoi pierwszy na starcie. Udaję się na śniadanie. Przychodzimy na odprawę na 8:00. Jak się okazuje „nasz zaklepany” Puchacz jest w powietrzu. Trochę mnie to irytuje. Ale instruktor Darek Konior, który wziął szybowiec wykonał świetną robotę, krótkim lotem rozeznał sytuację nad ?arem, przez co zaoszczędził nam i innym rozczarowań, a po chwili jest już na ziemi. Rozpoznanie - mimo ostrego fukania nad ?arem nie ma warunków żaglowych tylko szalejące rotory - na wzór dnia poprzedniego. Trzeci szybowiec holowany już jest na Magurkę, ale doświadczony holownik ciągnie go bardziej w dolinę ?ywiecką na krawędź wału rotorowego, gdzie Cobra zostaje bezproblemowo zassana na fale z 700 metrów. Ta wiadomość wstrzyknęła entuzjazm w krwiobiegi wszystkich pilotów i zapanował ogólny ukrop na starcie. Kolejne niższe hole dodatkowo potwierdzają dobry żagiel na Magurce. W naszej ekipie do lotów szykują się załogi Zbyszka i Piotra z chłopakami. Piotr zamontowuje kamerkę. Będą wideo-relacje. W radiu pierwsi piloci zgłaszają juz 2500 m nad start. Odbywają się również starty naszych załóg. Cel nauka żagla i eksploracja fali. Ja udaję się do internatu po elektronikę. Nie spodziewałem się takiego pozytywnego obrotu sprawy. Jest szansa na wyższe i dalsze latanie. Wracam na dół. Jeszcze trochę czekamy na naszych pomagając przy startach innych pilotów. Wreszcie pojawia się Pw-6U. Piotr zgłasza 4500m! Wskakuje do szybowca z Magdą – cel fala. Startujemy na żagiel na Magurkę. Po wyczepieniu jeździmy po zboczu trochę by nabrać wysokości. ?agiel jest do 800 m, a fala wyżej, ale po wczorajszym rotorowym treningu zawijam wokół kilku rotorów, przeskakuje z jednego na drugi kierując się obecnością fractusów rotorowych. W końcu kolejny rotor zaczyna na wysokości 900m mięknąć, podczas gdy noszenia płynnie wzrasta do 3 m/s – fala! Pierwsze „esy” dość ciasne by nie zgubić noszenia i nie spaść w turbulentną warstwę o równowadze chwiejnej, gdzie przewalają się rotory. Noszenie zabiera nas bezpiecznie do góry. Z 1100m kierujemy się wzdłuż czołowej części zachmurzenia rotorowego. Na myśl rzuca mi się obrazek surfera z odległych ciepłych krain sunącego po błękicie falującego morza. Tako i my pniemy się po pochyłościach mlecznych falowych chmur, które od tej strony wydaja się niegroźne, jakby łagodnie ugłaskane wiatrem. Noszenie trochę spadło jest teraz 2 m/s. Powietrze jest laminarne, jakby niezmącone brutalnością tego co dzieje się poniżej i ta część lotu stoi w zupełnym kontraście do poprzednich naszych doświadczeń. Na lusterku obserwuje nasz ślad. Wiatr jest tu jeszcze silniejszy i cofnęliśmy się względem fali. Ustawiam nos pod wiatr i jedziemy szybko do przodu. Noszenie rzeczywiście poprawia się. W pewnym momencie gdzieś pomiędzy 3cim a 4tym kilometrem zaczyna nas zamykać od przodu i góry soczewka. Przyspieszamy jeszcze i lecimy chwilę w rozświetlonym, mlecznym woalu. Wzmagamy obserwacje, gdyż wokół nas jest więcej surferów. Po chwili wydostajemy się na słońce. Jesteśmy lekko oblodzeni, ale co tam. Sprawdzam stery i jedziemy dalej. Została jeszcze jedna ostatnia soczewka nad nami. Celuje tak by wyjść tuż przed jej krawędzią. Wychodzimy z cienia na najmocniejsze promienie słoneczne jakie widziała moja twarz :-) . Pod nami kosmos kilku warstw zachmurzenia wielu odcieniach bieli i szarości, aż chciałoby się zaczerpnąć tej waty cukrowej z bitą śmietaną :-) Zbliżamy się do 5000m. Organizm już się buntuje, podtrzymuje zwiększone „ładowanie” w płucach, zagaduje Magdę by wiedzieć jak tam w przedniej kabinie, a w głowie odliczam sobie do 4rech. W końcu na 5500m mówię pass, nie jestem u siebie, nie jestem tu sam i to nie mój szybowiec... Otwieram hamulce i pomny ograniczeń prędkości związanych z dużymi wysokościami, nurkujemy z prędkością tylko 160 km/h na niższe level’e. Powietrze jest tak laminarne że jakby nieobecne. Mamy aż nadto energii, współtowarzyszka podróży w pionie proponuje wspólną akrobację. Wychodzimy na środek okna, a raczej studni z naszej perspektywy, rozglądamy się za innymi użytkownikami przestrzeni i próbujemy wspólnie pętli, przewrotów, spiral, wywrotów i lotu plecowego. Szybowiec ma duży potencjał w akrobacji i pięknie trzyma energię kinetyczna przez co pozwala cieszyć się dynamika we dwoje. W końcu po korespondencji z ziemią poddajemy się grawitacji i stromo wchodzimy z powrotem w ciemna stronę fali. Czuję się jak w promie Columbia. Wjeżdżamy pod jęzory smutnych chmur rotorowych. Wypłaszczam i zwalniam lot bliżej środka zielonego zakresu na prędkościomierzu, zaraz nas wytrzęsie za to że ważyliśmy się stąd wyrwać. Nie było jednak tak źle. Ładnie sadzamy Pw-6 na ziemi. Powrót do rzeczywistości. Uśmiech w oczach i na twarzy Magdy – kolejna nagroda. Tak to można latać! Miejsce w szybowcu zajmuje kolejna załoga – Piotr i Beata. Piotr zmienia położenie kamery i zabiera logger i moje „lusterko” - będzie próba przewyższenia 3000 do złotej odznaki a może nawet diamentu 5000 metrów. W międzyczasie chłopacy chodzą za tutejszym szefostwem by zdać „rejon” – warunek lotów samodzielnych, a ja zagaduje o jednostery dla nich. Kierownik jest przychylny i ściąga dwóch odurzonych fala kierowców Piratów na ziemię. Chłopcy dzielnie się biorą za szybowce. Grześ ma więcej szczęścia i załapuje się na dłużej Mario ma mniej szczęścia i otrzymuje gorzkiego pstryczka od losu, ale to twarda sztuka i na pewno nie złamie to jego woli. Uprzykrza mi się czekanie na ziemi na wszystkich i rzucam się w pełnej desperacji na lądującego, żółtego Pirata C. Po chwili próbuje się w niego usadowić. Nie jest źle w tym „C”. Startuję i w momencie przypominam sobie piracie przypadłości, ostrożnie dozuje głębokość jednocześnie mocniej parując lotkami i nogami. Jest dobrze, czemu kiedyś tak przeżywałem hole na Piracie. Wyczepiam się optymistycznie nisko – na 400 metrach i przez pierwszą chwilę żałuje tej decyzji. Spadam w duszeniach pod bezpieczne minimum na powrót do lotniska . Opanowuje i miażdżę głupie myśli w mej głowie. Wraca spokojny osąd i skupienie. Nie mogę wracać to muszę „zabrać się” z przodu. Znajduje dobre miejsca i dość ciasno się ich trzymam. Poczciwe „Piraciwo” pomaga mi. Zawija ciasno i nie boi się spadków prędkości – jest mu tam jeszcze wygodnie. Z naborem wysokości poprzez przeszyty rotorami żagiel pozwalam się nasuwać coraz bardziej nad szczyty. Próbuję pomóc holującemu się ponownie Mariuszowi, zawodzi łączność. Mario wraca do lotniska. Sam zabieram się za rotory. Trzeba wycisnąć z nich wysokość do wejścia na fale. ?ongluję między nimi wreszcie jest te śmieszne uczucie jakby rotor poddawał się, łagodniał, miekł i już wiem! Witaj ponownie falo! Ustawiam Piraciwo grubym noskiem pod wiatr. Znajduje charakterystyczne punkty orientacyjne na bokach i zakotwiczam względem nich. Pirat pionowego startu! Jedyna współrzędna jaką zmieniam do 3200m to współrzędna „z”. Trochę też przesuwam się w przód i na południe za wyższe góry Klimczok i Skrzyczne. Wraca z powrotem 2 m/s a nawet i więcej przez moment. Martwi mnie trochę korespondencja z „?ar Radio” a w niej powtarzająca się komenda „ do lądowania”. Błagam w myślach by nie wywołali mnie za wcześnie. W końcu głos Szefa Wyszkolenia –Romana Katy przyłapuje mnie na 5500 metrach. Mam 10 min do zachodu Słońca. No to winda w dół. Otwieram i puszczam wolno hamulce. Piracina ma swe lata wiec jadę bardziej w opadająca część fali by nie rozpędzać go nadmiernie. W końcu zanurzam się w głębokiej spirali na hamulcach nad ?ar. Zwalniam ze względu na turbulencje i ląduje jako ostatni w łagodnym wieczornym świetle! Co za dzień! Oddzwaniam do dyrektora, cieszy się razem z nami z naszych lotów, jest dobrze! Wieczór upływał lekko i w dobrym nastroju. W kawiarence Artur, etatowy instruktor i KL, zaskakuje nas umiejętnościami wokalno – instrumentalnymi. Okazuje się że nie tylko umie ryczeć przez tubę i grzmieć na radiu ale również gra i śpiewa w gitarowym duecie znane szanty jak „Morskie opowiesci”, „Whisky” i tym podobne, cała sala ryczy ubawiona czytając słowa tekstów z projektora. Atmosfera „żarowska z plusem”, uśmiechy na twarzach. A jutro kolejny dzień...

Długi weekend. Majowy czy listopadowy w końcu???

Budzi nas kryształ błękitu nad łagodnymi grzbietami Beskidu Śląskiego. Dziś Zbyszek z chłopakami wstali wcześnie by powalczyć o jednomiejscówki. Dzwoni Mariusz w sprawie żarowskiego Jantara - „Mamy go!”. No to siup! Kolejny dzień na „Planecie ?ar”. Odprawa o dziwo była wcześniej niż standardowe „8:00”, co nas zaskoczyło. Mimo wszystko sprzęt obroniony, stoimy przy swoim ;-) Dzieje się jednak coś gorszego. Ciepły południowy wiaterek ledwie muska ziemie. Kolejne holowane szybowce spadają z obydwu południowych zboczy Magurki i ?aru. Starty są przerywane. Grzesiu wybrany dziś przez aurę jako jedyny zdoła się obronić przed nadmiernym wpływem grawitacji. Mariusz zgłasza potrzebę pielgrzymki do Jasnej Góry ;-) Ogólnie nie martwimy się tym po wczorajszych ekscesach. Piotr sprzedaje kamerkę holówce, będą fajne ujęcia. Jest dobrze, jest ciepło, słonecznie, na starcie gwar, ludzie zdejmują kolejne warstwy „cebulek”. Przez kwadrat płynie w górę i na dół nieustanny strumień turystów. A na niebie szybowce jak w wielkim akwarium w nieuporządkowany sposób przemieszczają się nam nad głowami. Dla nas spektakl, jest tak naprawdę dla pilotów „tańcem z szablami” i przeżywają oni ciężkie chwile na tym podniebnym „pool position”. Walka o żagiel i „mikrozafalowanie” jest jak walka o ogień. Starty ponawiane są i przerywane kilka razy. Wczesnym popołudniem jednak szybowce przypuszczają zmasowany desant na lotnisko. Dzielimy się na kilkuosobowe ekipy i ściągamy sprawnie szybowce z pasa. Ląduje też i Grześ. Jak się z niego śmiejemy, ma potwierdzone zestrzelenie. „Tabakowi” nie było jednak do śmiechu i lądował wcześniej z lekka zirytowany. No cóż pierwszy samodzielny żagiel Grześka. Biorę chłopaka na bok na małe dochodzenie, burę i rutynową pogadankę na temat powtarzanych zasad na żaglu. To nie komin z 2 szybowcami... Inni piloci lądują i narzekają na inne znaki ogonowe, więc jak się okazuje dzisiejszy żagiel dla nikogo nie był lekki. No to co? Wszyscy na ziemi więc zbieramy się do Poznania. Prognozy na jutro również letnie i bezwietrzne. Dopełniamy formalności PDT-owe. Mariusz jest w żywiole! Zrzucamy Puchacza do hangaru wózek uporządkowujemy i zostawiamy za hangarami. Mówimy „wielkie cześć” do wszystkich i jedziemy do internatu spakować się i rozliczyć nasz pobyt. Jeszcze tylko obiadek w „Zajeździe nad wodą” i długa zakorkowana droga do Poznania, a wzdłuż niej jarzące się w świetle Księżyca soczewki. Ehh! Do następnego razu... Tu chciałbym gorąco podziękować za pomoc ekipie żarowskiej a szczególnie Dyrektorowi Bogdanowi Drendzie z synem Czarkiem, Szefowi, Arturowi, Darkowi Deptule za wsparcie techniczne i wszystkim uczestnikom falowej uczty za wspaniałą atmosferę! Do zobaczenia następnym razem! Nasza mała ekipka też spisała się dzielnie! Szczególnie duże „kciuki w górze” dla człowieka-orkiestry – Piotra Szymańskiego. Konkretny i otwarty, instruktorzył, nagrywał, jeździł, był wszędzie gdzie było trzeba. Wspomnę jeszcze że Romek zaproponował mu instruktorkę na ?arze! Dziękujemy!

jamaj®
 
do góry

 
Zlot Gigantów 2019
Grupa Akrobacyjna Żelazny
Oœrodek Szkolenia Lotniczego Żelazny 6
Rezerwacje obeiktów sportowych (squash, tenis, bowling) w ramach Studium Wychowania Fizycznego Politechniki Poznańskiej
Beata Choma
Latanie precyzyjne. Aeroklub Poznański
77 Szkoła Bezpiecznego Latania
SAE AeroDesign Politechnika Poznańska
Gliding Team Klinika Kolasiński
www.aerofoto-kaczmarczyk.com
Akademicki Klub Lotniczy Politechniki Poznańskiej
Akademicki Klub Lotniczy UAM
lotniczapolska.pl
CityZen
QR www.aeroklub.poznan.pl