Odwiedzin: 2804429 
 
Meteo











































  Australia 2011 #2  
  7 stycznia 2011r.

Dziś dysponujemy dwoma szybowcami. Piotr Halt leci na LS-4, a Wes na SZD-55. Rano 1500m, są cumulusy, ale od zachodu podchodzi cirrus. Chłopaki lecą na trójkąt 300km.

Reszta pakuje się do wozu i jedzie do Parkes. Drogami w Australii jeździ się zasadniczo szybko, choć dystanse są znaczne. Na prostych drogach obowiązuje ograniczenie do 110km/h, na krętych 100km/h, w miastach 50km/h. Zabudowa (i tym samym ograniczenia do 50km/h) jest bardzo rzadka - na dystansie 100km do Parkes przejeżdżamy przez 3 miejscowości (jedna licząca 1400 mieszkańców, pozostałe dwie jeszcze mniej). Ruch jest sporadyczny, nawet na ważniejszych drogach samochody przejeżdżają co kilka-kilkanaście minut - a Jurek twierdzi że na południe od Narromine jest cywilizacja, na północy już jej nie ma. Wszyscy, nawet duże TIR'y - utrzymują 90-110km/h, a wyprzedzanie jest ułatwione dzięki występującym co jakiś czas pasom do wyprzedzania. No i co ważne, wiele dróg to proste odcinki, długości niekiedy nawet kilkunastu czy kilkudziesięciu kilometrów. Znaki drogowe - w większości przypadków opisowe, jak w USA.

Jadąc mijamy z lewej Goobang National Park - park narodowy usytuowany na zalesionych wzgórzach.

Po prawie godzinie jazdy docieramy do obserwatorium astronomicznego Parkes. Mieści się tu teleskop o średnicy 64m. W 1969r. z wykorzystaniem m.in. tego teleskopu prowadzona była transmisja z lądowania Apollo 11 na księżycu, która emitowana była także w Polsce. Teleskop waży 1000 ton, obrót o 360° wykonuje w 15 minut, odbiera fale w zakresie od 7mm do 4m, na kanwie jego historii powstał film The Dish (Swiat na talerzu).

Jedziemy jeszcze na kawę do miejscowości Parkes i jak się okazuje jest to strzał w dziesiątkę. W Parkes, jak co roku, odbywa się Festival Elvisa Presley'a. Atmosfera jak w lecie w Międzyzdrojach :-) Tubylcy śmigają zabytkowymi furami, po mieście gania element przebrany w strój Elvisa, niektórzy nawet podśpiewują nienajgorzej na rogach. Jak na australijski interior - jest po prostu cool :-)

Wracając do Narromine kontemplujemy australijski krajobraz - czerwona ziemia, wyjątkowo w tym roku zielone pola (zwykle wypalone i suche), nieliczne już i chyba nieużywane wiatraki do pompowania wody. Pełno owiec i żadnego kangura.

Gdy docieramy do Narromine właśnie ląduje Wes. On i Piotr oblecieli trasę 300km Peak Hill - Tooraweenach (na pn-wsch od Gilgandry). Miodu nie było - warunki polskie 1500m, noszenia 1-2m/s, rozlewające się cumulusy, duże łachy górnego zachmurzenia. Piotr 4 razy odbija się z 500m, raz ma zaledwie 250m. No ale wszystko dobrze się kończy na lotnisku.

Na kolację oczywiście mamy steki, tyle że dzisiaj rzeźnik sprzedał nam chyba trochę żylaste i twarde mięso, jutro dostanie reprymendę.

8 stycznia 2011r.

Od rana pogoda wygląda dobrze. Jasiu przymierza się do 500km na LS-4 (Narromine-Mickibri-Nyngan-Coonamble-Narromine), trwają konsultacje kto ma lecieć na SZD-55. Wg prognoz niedziela ma być jeszcze lotna, ale już burzowa, z kolei dwa kolejne dni: poniedziałek i wtorek mają być deszczowe z pełnym zachmurzeniem. Istnieje zatem duże prawdopodobieństwo, że latać będziemy tylko jeszcze dziś i jutro, a w poniedziałek będziemy już wieźć SZD-55 do Temory. Potem będziemy mieli jeszcze 3 dni w Sydney przed wylotem do Polski.

Z przydatnych rzeczy w Australii bardzo cennym okazuje się być icom. Lotnisko można objeżdżać tzw. perimeter road, albo ciąć po prostej - o ile ma się właśnie radio. Korespondencja radiowa jest prosta w takim przypadku: "All stations Narromine, car and a glider, backtracking runway 11 to glider launch area" albo "All stations Narromine, car and a glider, crossing runway 04". Przed lądowaniem, na boku z wiatrem obowiązuje: "All stations Narromine, glider CE, downwing to runway 11 grass left (albo concrete)". Można jeszcze na prostej dodać "... on final to runway 11", a jeśli planuje się lądowanie z długim dobiegiem, ew. przecięciem poprzecznego pasa to jeszcze "... long landing".

W końcu na SZD-55 deklaruje się Wes. O 11:56 startuje Jasiu, jego pozycję można śledzić na tracker’ze #3. Podstawy już w tej chwili mają 1500m.

Wes wzbija się w powietrze o 13:09, na niebie piękne cumulusy, podstawy jednak ciągle ok. 1500m.

Na trackerze śledzimy pozycje chłopaków. O 18:00 lądują na lotnisku. Wes latał rekreacyjnie, z punktów zaliczył Peak Hill. Janek zrobił pierwszy punkt Mickibri, podleciał na 18km do drugiego Nyngan i wrócił do domu - razem 333km.

Zbliża się koniec naszego pobytu w Peppercorn Motel, czas więc nazrywać trochę pieprzu. Nie jest to tradycyjny czarny pieprz, ale schinus molle - pieprz peruwiański. Tubylcy twierdzą, że jest trujący, ale co innego mówią nasze dotychczasowe z nim doświadczenia, także z przeciągu ostatnich lat. Również rodzime strony www potwierdzają raczej właściwości lecznicze tego pieprzu.

Jutro pogoda zapowiada się jeszcze jako lotna. Potem ma już być deszczowo i pochmurnie. W poniedziałek zamierzamy wybrać się do Warrumbungle National Park niedaleko Coonabarabran. Oprócz widoków (góry i lasy) można tam ponoć spotkać kangury i koale.

Wieczorem, po stekowej kolacji, oglądamy "The Dish", film fabularny o udziale obserwatorium astronomicznego w Parkes w transmisji z lądowania Apollo 11 na księżycu.

Po filmie jedziemy jeszcze o północy zrobić zdjęcie Krzyża Południa. Na lotnisku spotykamy kilka zajęcy, mysz i nietoperze, a na przecięciu pasów 11 i 04 sowę, która właśnie upolowała jakiegoś ptaka na kolację i nie jest zbyt szczęśliwa, że jej przeszkadzamy.

9 stycznia 2011r.

Pogoda jak w poprzednich dniach, nie pozostaje nic innego jak trójkąt 300km Narromine-Tullamore-Nyngan-Narromine. Piotr Halt z Wesem startują na Duo Discusie, Radek na SZD-55. Reszta ma day-off.

Początkowo podstawy są bardzo nisko - odejście na trasę następuje z 1100 metrów. Na pierwszym boku jest ciągle nisko, choć na szczęście z wiatrem. Na drugim zaczyna się poprawiać - podstawy dochodzą do 2000m, a noszenia nawet do 2.5-2.7m/s średniego.

Tak jest aż do Nevertire, 50km przed Narromine. Zaczyna się bezchmurna nosi słabo. Radkowi mozolne wykręcanie dolotu pod wiatr 40 km/h zajmuje ponad godzinę, Piotr z Wesem robią to szybciej. Szczęśliwie jednak wszyscy w komplecie docierają na lotnisko. Kolejne 2x325km.

Po wylądowaniu Piotra i Wesa do lądowania podchodzi szybowiec Grob G103a Twin II. Pomimo, że lotnisko jest potężne, a miejsca do lądowania mnóstwo, gość uparł się wylądować krótko między znakami a Duo Discusem. Silnie wieje, gość źle ocenił swoje umiejętności, zahacza skrzydłem o krzaki, kręci cyrkiel w powietrzu, przyziemia się bokiem i łamie kadłub tuż za krawędzią spływu.

Wieczorem wybieramy się na tradycyjne niedzielne barbeque do aeroklubu. Okazuje się, że David (lokalny pilot) wziął tym Grob'em na termikę naszego holownika - kanadyjczyka Ben'a. No i był to jego pierwszy lot szybowcem ... pewnie już więcej do szybowca nie wsiądzie :-)

Przy okazji - tu w Australii nikt nie sprawdzał naszych papierów; licencji, badań, książek. Ot po prostu zapłaciliśmy na wstępie $200 za miesięczne członkostwo w The Gliding Federation of Australia Inc. i Narromine Gliding Club, które obejmuje także opłatę za ubezpieczenie i tyle. Zrobiliśmy po jednym locie sprawdzającym z instruktorem i jednym na jednosterze. A potem do szybowca i na przelot, choćby z wodą. Na LS-4 czy Discusa B nie było ograniczeń jak chodzi o nalot. W przypadku SZD-55 ubezpieczenie wymagało żeby pilot miał co najmniej 500 godzin nalotu. Nieskomplikowane.

10 stycznia 2011r.

Dziś pogoda nam dopisała. Właściwie to nie dopisała, ale ponieważ każdy z nas jest już wymęczony lataniem i chce zobaczyć australijski interior, więc z ulgą przywitaliśmy nielotny dzień. Odprawa potwierdziła wcześniejsze prognozy - day-off. Zaraz po odprawie robimy zatem serię zdjęć dla sponsora i ruszamy autkiem do Warrumbungle National Park niedaleko Coonabarabran.

Na drodze między Narromine a Newell Highway prowadzącym do Gilgandry mijamy na dystansie 50km bodaj jeden samochód jadący z naprzeciwka. A Wes twierdzi, że daleko na zachodzie można nawet przejechać kilka tysięcy kilometrów nie spotykając żadnego auta. To jest dopiero dzika Australia.

My tymczasem tankujemy w Gilgandrze i jedziemy dalej. Naszym celem jest oczywiście ujrzenie prawdziwych kangurów. Część ekipy widziała je w polu u Jasia, ale nie wszyscy. Po 176km i 2 godzinach jazdy docieramy do Coonabarabran. Tam obowiązkowy punkt programu - piwko w pubie. Klimat cool, wrażenie robią zwłaszcza lokalersi. Pisuar jak w większości instytucji w tej części Australii - zbiorowy a'la LejNaMur.
Po raz pierwszy podczas naszego pobytu w tej części Australii pada deszcz. Skądinąd w sąsiadującym z Nową Południową Walią Queensland ciągle trwa powódź, której ślady są ledwie u nas widoczne. Po drodze widzimy lamę, osła, są nawet strusie emu. Kangurów brak.

Tuż przed wjazdem do Warrumbungle National Park wjeżdżamy do Siding Spring Observatory. Teleskop jest całkiem spory, widoki dookoła niezłe - wreszcie coś ciekawego w tej płaskiej Australii.

Panią w okienku pytamy o misie koala. Uśmiech mówi wszystko: "Dubbo ZOO" :-) Dlatego napotkany chwilę później znak drogowy "Koala ahead" traktujemy z przymrużeniem oka.

Wspinamy się na punkt widokowy Whitegum Lookout. Choć wspinanie jest sformułowaniem na wyrost. Choć to park narodowy, do punktu widokowego prowadzi wyasfaltowana ścieżka - u nas nie do pomyślenia. A tu z myślą o niepełnosprawnych, dojazd na miejsce możliwy jest nawet na wózku inwalidzkim. Niemniej takie podejście do sprawy uzasadnia, dlaczego widok koali w tym parku jest traktowany jako rzadkość - widocznie Australijczycy oczekują, że koale z miłą chęcią przyjdą do asfaltowej ścieżki żeby jeść im z ręki. Prawdopodobnie gdyby zapuścić się na kilometr czy dwa w las można by spotkać bez problemu jakieś koale.

No ale na to nie mamy dziś czasu. Na ścieżce zgodnie z nazwą punktu spotykamy "białe" drzewa eukaliptusowe - po zrzuceniu kory rzeczywiście są one "białe" - a na nich - ślady korników.

Kilka fotek na tle całkiem fajnych krajobrazów i ruszamy dalej. Wreszcie są - kangury! Czujne oko Wes'a wypatruje całkiem pokaźne stadko. Ale stadko - kic kic - i znika z naszego widoku. Jedziemy dalej - a tu trach - 5 metrów od drogi stoją sobie dwa kangury - jeden duży, drugi mały - i jak by nigdy nic patrzą się na nas turystów. Następuje dłuższa sesja zdjęciowa - w końcu każdy chce mieć zdjęcie z kangurem. Po chwili spotykamy jeszcze więcej egzemplarzy tego gatunku. Jednym słowem sukces - kangury w Australii istnieją!

Okazuje się że w Warrumbungle National Park jest wykładana szczepionka przeciwko wściekliźnie u lisów wolnożyjących. Ciekawe czy z samolotu?

Wyjeżdżając z Warrumbungle kierujemy się do Tooraweenah. To taka - na polskie warunki - wieś, ale tutaj to całkiem spora miejscowość. Realizujemy podstawowy punkt programu - piwko w lokalnym pubie. W pubie kącik lotniczy - historyczne zdjęcia z lokalnego lotniska (trawiastego) - z lat 40'tych i '50'tych.

Przed 18:00 jesteśmy w Narromine. Udaje nam się jeszcze kupić steki. Przed kolacją jedziemy jeszcze na lotnisko, pakujemy SZD-55 do wózka. No a potem kolacja - ostatnie steki smażone własnoręcznie na grillu i pakowanie.

Jutro (wtorek) odwozimy SZD-55 do Temory, zostawiamy Piotra w Cannberze i wracamy do Sydney. Jurek z drugim Piotrem dolecą tam z Dubbo w środę, gdy my tymczasem będziemy buszować po Sydney. Czwartek przedpołudniem jest jeszcze nasz (kąpiel w Pacyfiku is a must), po południu wsiadamy w samolot by w piątek w południe wylądować na Okęciu.

11 stycznia 2011r.

W sumie podczas całego naszego pobytu w Narromine były tylko 2 dni całkowicie nielotne, 10 i 11 stycznia - co akurat było/jest nam na rękę - ze spokojem wybraliśmy się do Warrumbungle a dziś bez wyrzutów wykonamy trasę do Sydney. Jakkolwiek nie lataliśmy także 2, 3 i 5 stycznia ale występowały wówczas warunki burzowe, które umożliwiały latanie ale trudno byłoby zadeklarować jakąś trasę, a wysokości podstaw chmur nie dawały nadziei na przewyższenie do złotej odznaki. Tak więc na 15 dni w Narromine tylko 2 nie nadawały się do latania. Choć warunki - jak na Australię - nie rozpieszczały - to jednak większość zadeklarowanych tras (trójkąty 300km) udawało nam się oblecieć.

Jak chodzi o Australię to rzeczywiście ziemia tu jest czerwona. Wyjątkowo trafiliśmy na bardzo wilgotną porę - było dość zielono. Zwykle wszystko jest wypalone i suche. W tym rejonie Australii dominuje rolnictwo, przemysłu specjalnie nie widać, jest tylko trochę kopalni odkrywkowych złota, miedzi i cynku. Na polach pełno owiec i trochę koni. Drogi w miarę równe, trochę gdzieniegdzie uszkodzone po powodziach. Jest trochę linii kolejowych, oczywiście niezelektryfikowanych.

Dziś od rana pada deszcz, jest pochmurno; może nawet nie będzie potrzebna klima na trasie. SZD-55 mamy już na wózku. O 10:00 jedziemy na odprawę do Narromine Gliding Club. Okazuje się, że rzeczywiście z pogodą mięliśmy szczęście - teraz gdy wyjeżdżamy prognozy na najbliższych kilka dni nie są najlepsze.

Po odprawie rozliczamy finanse i ściągamy ostatnie pliki IGC z rejestratorów klubowych z pomocą Ichikawa Makoto. Beryl Hartley (a warto podkreślić, iż w naszym odczuciu Beryl Hartley = Narromine Gliding Club) pokazuje nam Narromine Aviation Museum. Spodziewaliśmy się zwykłej sali tradycji a tymczasem okazał się ona być zrobiona z całkiem sporym rozmachem i smakiem. Eksponaty z lat 1920-1960, zdjęcia, dzienniki, elementy wyposażenia, ubiory, modele, silnik od Mosquito. Oglądamy jeszcze inne pomieszczenia Narromine Gliding Club i historyczne samoloty w hangarach, m.in. F-86 Sabre, replika samolotu braci Wright, Tiger Moth.

Beryl podpisuje się nam na fladze i jesteśmy gotowi do wyjazdu. Jurek i Ojciec Dyrektor zostają jeszcze w Narromine, jutro dolecą z Duubbo do Sydney samolotem.

Reszta rusza w 8000 km trasę Narromine - Temora (z SZD-55 na wózku) - Canberra (gdzie zrzucamy Piotra Halta) - Sydney. Podczas drogi trochę pada, ogólnie pogoda nielotna. W Temorze na lotnisku natykamy się na zakotwiczone 2 szybowce SZD-50-3 Puchacz. Między Temorą a Canberrą droga pnie się po górach dolinach - ładnie tutaj.

W Canberrze zostawiamy Piotra na pastwę rodziny i konsumujemy - podobno kurczaka, ale kto ich tam wie - u Chińczyka. Cannberra z 350.000 mieszkańców nie robi specjalnie wrażenia, jakie naszym zdaniem winna wywoływać stolica Australii. No ale tak już sobie tutaj wymyślili. Droga do Sydney to już wygodna autostrada, którą pokonujemy w 3 godziny i o 23:15 meldujemy się w domu u Wieśka. Jutro jeszcze dzień wolny w Sydney, a w czwartek wylatujemy do Polski.

12 stycznia 2011r.

Po śniadaniu około 13:00 ruszamy na Sydney. Pierwszy punkt programu to plaża Bronte Beach. Temperatura wody w Pacyfiku - w sam raz. Powietrze ciepłe, będzie pod 28°C. Fale duże, ostrzeżenie o niebezpiecznych prądach.

Kolejny punkt - Boomerang School. Kupujemy original hand-made Aboriginal Boomerangs. Dostajemy wykład z teorii rzutu bumerangiem i historii. Okazuje się że prawdziwe bumerangi wcale nie wracały, służyły tylko do strącenia lecącej gęsi. Biały człowiek nadał profil bumerangowi i, co ciekawe, dopiero pomyłka w procesie produkcji przyczyniła się do odkrycia możliwości "wracania" bumerangu.

Jedziemy na "starówkę" - do dzielnicy The Rocks. Kupujemy souveniry i odwiedzamy sklep Opal Minded - 95% wydobywanych na świecie opali pochodzi z Australii. Co ciekawe obsługa sklepu mówi po polsku - kopalnia i sklep prowadzone są przez potomków polskiej rodziny Benny-Wojciechowski.

Następny punkt programu - odbiór z lotniska Jurka i Piotra. Oczekując wciągamy pączki z dziurką czyli doughnut's. Wreszcie są i jedziemy dalej - do Golden Century Seafood Restaurant. Tam Jurek próbuje namówić nas do zjedzenia czegoś "żywego", tj. wybrania jakiegoś żywego okazu z akwarium, który chwilę później trafi na nasz stół. Kończy się na tradycyjnych daniach, choć nie brakuje kalmarów, ośmiornice i krewetek.

Teraz pozostaje nam już tylko odebrać Piotra Halta z dworca autobusowego. Piotr u rodziny spędził dzień i noc na farmie pełnej zwierzyny, obejrzał też Canberrę, w tym między innymi budynek parlamentu. Miał okazję dokarmiać pomidorami possuma, udomowiony kangur jadł mu z ręki, pędził lamy i kozy.

Wieczorem jedziemy jeszcze zobaczyć Sydney by night. Siedzimy w Cruise Bar przy Circular Quay, z widokiem na oświetlony Opera House i Harbour Bridge. W samym mieście o godz. 24:00 jest ciepło, ponad 26°C. W porcie jest przyjemnie, wiaterek powoduje iż nie ma takiego odczucia, jest po prostu w sam raz i bardzo miło.

Idziemy spać planując przed odlotem wyprawę do Koala Park Sanctuary. Być w Australii i nie widzieć koali - to byłaby porażka!

13 stycznia 2011r.

Jedziemy do Koala Park Sanctuary. Ledwo zdążamy na poranne karmienie koali na 10:20 - na szczęście każdemu udaje się podrapać koalę po karku. Potem jeszcze karmienie kangurów i ostatni punkt wycieczki zaliczony.

Piotr Halt opowiada o farmie w Canberrze. Woda do prania jest czerpana z rzeki i filtrowana, woda do picie to deszczówka. Ogniwa fotowoltaiczne służą do produkcji energii elektrycznej, której nadwyżka sprzedawana jest do sieci. Ciepła woda z kolektorów słonecznych, Ogrzewanie powietrzne z wykorzystaniem kominka (zwykle temperatury w zimie nie spadają poniżej 0°C). Jednym słowem samowystarczalność.

Pakujemy bagaże, wyrzucając zbędne ciuchy dla znalezienia miejsca na australijskie souveniry - dla uzyskania 23 kg. Jeszcze trochę odpoczynku w domu u Wes'a i powoli zbieramy się na lotnisko.

Znów lecimy oddzielnie, Jurek + Jas, Radek + Piotr, osobno Piotr Halt. Jeszcze na lotnisku zjadamy pożegnalny sernik z Wesem, kupujemy last chance suveniry.

Startujemy o 17:30 Airbusem A380-800 Qantas. Ponoć piloci Qantas, po różnych wypadkach Airbus'ów, w tym awarii silnika na A380, ułożyli stwierdzenie: If it is not Boeing - I'm not going. No ale my nie mamy wyboru. Trzeba lecieć.

Z ciekawostek w systemie rozrywkowym jest m.in. kamera przekazująca bieżący obraz z kamery umieszczonej na ogonie - idealne rozwiązanie do obserwacji startu i lądowania. Są gniazda USB - do ładowania urządzeń i wykorzystania w systemie rozrywkowym np. muzyki MP3 z pamięci USB. Niestety nie działa WiFi i info o pozycji samolotu - bieda.

Przelatując nad środkową Australią widzimy jakim jest ona pustynnym obszarem - czerwone wydmy ciągną się kilometrami, brak jakichkolwiek znaków ludzkiej obecności. Podczas lotu kapitan prosi o zapięcie pasów - faktycznie po chwili zaczyna się turbulencja, odkształcenia widać na skrzydłach.

W Singapurze niezbyt przyjemna niespodzianka. Planowany na 22:35 wylot jest opóźniony o ponad 3 godziny. Czas umila bezpłatny internet bezprzewodowy i vouchery żywieniowe po $20 (rekompensata za opóźnienie).

Podczas kontroli jeden ze strażników kawałkiem szmateczki przeciera buty, torbę, laptopa. O co chodzi? Czyści? Sprawa się wyjaśnia - szmatka trafia do elektronicznego czytnika - kontrola antynarkotykowa.

Jeszcze na lotnisku w Singapurze sprawdzamy w internecie rezerwacje na lot Londyn-Warszawa. Okazuje się że jest już zmiana, polecimy dopiero o 12:15, w Warszawie będziemy o 15:45. Tymczasem wsiadamy do A380, który weźmie nas do Londynu.

14 stycznia 2011r.

Lot trwa 14 godzin. Zaczyna się w nocy - uciekamy przed wschodzącym słońcem. Dogania nas dopiero gdzieś nad Morzem Kaspijskim po godz. 3:00 czasu londyńskiego. Na Heathrow lądujemy o godz. 10:00 czasu polskiego. Dwie godziny wcześniej, przelatując nad Polską mijamy Poznań. Później, w locie do Warszawy, również mijamy Poznań, tym razem na kursie przeciwnym. By w końcu dotrzeć do niego po kolejnej jeździe, z kursem znów przeciwnym, tym razem samochodem.

Ale teraz siedzimy na Heathrow. Jest pochmurno ale ciepło - 10°C. We Frankfurcie Piotr Halt miał problem z bumerangiem. Okazuje się, że przewieziony w bagażu podręcznym, został potraktowany jako broń. Szczęśliwie Piotrowi nie odbierają cennego nabytku.

Do Warszawy startujemy o 12:30 czasu londyńskiego. Lecimy Airbusem A319. Wiatr w plecy 183km/h. O 15:00 przelatujemy nad Poznaniem. Po 2,5 godzinach lotu, o 15:55 koła samolotu dotykają pasa na Okęciu.

W sumie spędziliśmy ponad 24 godziny w powietrzu. Męczące.

Do Poznania wracamy już samochodem, którym przyjechali po nas Wojtek i Staszek. Przed 22:00 jesteśmy na miejscu. Wyprawa do Narromine Australia 2011 dobiegła końca.


Zobacz galerie zdjęć #1, #2 i #3

 
do góry

 
Zlot Gigantów 2019
Grupa Akrobacyjna Żelazny
Oœrodek Szkolenia Lotniczego Żelazny 6
Rezerwacje obeiktów sportowych (squash, tenis, bowling) w ramach Studium Wychowania Fizycznego Politechniki Poznańskiej
Beata Choma
Latanie precyzyjne. Aeroklub Poznański
77 Szkoła Bezpiecznego Latania
SAE AeroDesign Politechnika Poznańska
Gliding Team Klinika Kolasiński
www.aerofoto-kaczmarczyk.com
Akademicki Klub Lotniczy Politechniki Poznańskiej
Akademicki Klub Lotniczy UAM
lotniczapolska.pl
CityZen
QR www.aeroklub.poznan.pl